The Raveonettes – z okazji albumu „In and Out of Control”

Z okazji, ponieważ „najnowszy” album zespołu The Raveonettes został wydany ‚dawno temu’ – 6 października 2009 –  jednakże w całości miałam przyjemność wysłuchać go dopiero kilka dni temu. A że duet The Raveonettes znam, słucham, lubię już od zamierzchłych czasów liceum (stąd pewien brak obiektywizmu, ale nie o niego wszakże chodzi jak się człowiek na blogu uzewnętrznia) szybciutko korzystam, aby o zespole tym szerzej opowiedzieć/przypomnieć.

The Raveonettes to w zasadzie (bez osób dochodzących) duński duet (2001 – oby jak najdłużej), w którego skład wchodzą pan Sune Rose Wagner i pani Sharin Foo. Ich muzyka klasyfikowana jest jako alternative rock, indie rock, shoe gaze, noise pop, surf rock, garage rock… – a wiadomo, że jak ktoś dostaje tyle łatek gatunkowych, to nikt tak do końca nie wie gdzie taką muzykę wpasować. Najlepiej w tym wypadku opisuje swoją muzykę sam zespół: „naszą muzykę charkteryzuje harmonia dwu-głosowego wokalu (zainspirowana przez The Everly Brothers), połączonego z ostrym brzmieniem elektrycznych gitar oraz nałożoną na to sporą dawką hałasu. Nasze utwory to zestawienie strukturalnej i akordowej prostoty rocka lat 50-tych i 60-tych z intensywną elektryczną instrumentacją. Dodatkowo beat’y i (często) mroczne teksty inspirowane są twórczością The Velvet Underground„. Może to ciut obszerny opis, ale chyba najlepiej oddaje muzyczny charakter The Raveonettes (na marginesie nazwa pochodzi od zespołu The Ronettes i tytułu utworu Buddy Holly-ego „Rave On”).

Ich czwarty album „In and Out of Control” przez wszystkie źródła, z których my maluczcy czerpiemy nasze sprzedawane dalej opinie, uznany został za „zachowujący poziom”, „nie marnujący nadzieji pokładanej w zespole”, itp… Co do listy hiciorów na owym albumie, również wszyscy się zgadzają, więc ja już nie będę się powtarzać. Jedyne co mnie zdziwiło we wszystkich podsumowaniach na temat Duńczyków, to zarzuty w stosunku do albumu z 2005  – „Pretty in Black” – że popowy, że w stronę chwilowej mody zboczyli… No proszę Państwa, jak to, to muzyka trochę bardziej melodyjna i już z chłamem do czynienia mamy, populizmem, i w ogóle alter-głębi się wykrzeli!? Bez przesadyzmu. Osobiście „Love in a Trashcan” uwielbiam, i jakoś się głupsza przez to nie czuję, ale oczywiście co kto woli… No, troszkę się rozpisałam, ale o starych miłościach wypada. M.

„Gone Forever” – kawełek z nowego albumu, przez wszystkich (łącznie ze skromną moi) uznany za najlepszy:

Oraz powalający teledyskiem i tekstem, ironicznie słodki utwór pt. „Boys Who Rape” (Chłopcy Którzy Gwałcą):

No i moje dwa ukochane utwory, „Love in a Trashcan” i „Beat City”: